Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod blachą.djvu/344

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

pół drogi i pośpieszyć na spotkanie, został w miejscu jak przykuty, odwrócił oczy i na twarzy okazał widoczny niesmak i zniecierpliwienie.
— A! co za dzień rajski, mój książę! — wołała zdaleka, mrugając oczkami, — co za dzień! Nigdym się nie spodziewała, ażeby w tej Polsce lodowatej taka piękna wiosna kiedyś być mogła! Ale ona mi przypomina moją ojczyznę, południową Francję, — dodała z westchnieniem — tylko że tu niema rozkwitłych migdałów.
Książę stał, nie okazując nawet ochoty przywitania się z nią, na co ona wszakże pozwolić nie mogła.
Stanęła też przed nim, podnosząc do góry głowę, aby mu zajrzeć w oczy.
— Dzień dobry! — zawołała.
— Dzień dobry!
— Książę ma dziś minę niewesołą?
— Nie wiedziałem o tem, — odparł Pepi odniechcenia — to prawda, że jestem znudzony bardzo.
— Chodźmy się przejść po parku! Ranek tak cudny!
— Przepraszam, mam zajęcie, — rzekł książę coraz zimniej — może który z tych panów służyć jej będzie.
Wskazał ręką na siedzących.
Nikt się jakoś nie ofiarował.
Ruszyła ramionami Bretesza, i trochę urażona, nie wiedząc, co z sobą zrobić, zapytała Kameneckiego, z którym była bardzo poufale.
— Cóż to dziś księciu?
— Nie wiem — odparł sucho adjutant, który się do tonu pana nastroił.
Może sądząc, że zazdrość obudzi, Bretesza podeszła pod oficynę, zaczepiając młodych panów półsłówkami dwuznacznemi; wszystkich znalazła w jakiemś usposobieniu żałobnem.
Wkońcu przekonawszy się, że tu nie ma co robić dłużej, wróciła do dam, które szła odwiedzić.
Pokutyński spotkał ją na drodze.