Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod blachą.djvu/338

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Ruszył ramionami Pepi.
— Toby było — szaleństwo! — zamruczał.
— Szkodaby jej było za kratę! — westchnęła majorowa.
Zamyślony stał książę czas jakiś, nie mówiąc już nic, zwrócił się ku drzwiom i w sieniach postawiwszy zgasłą fajkę, sam wszedł na schody do mieszkania pani Vauban.
Przybycie majorowej obudziło powszechną ciekawość, którą ona wcale nie miała ochoty zaspokoić.
Przyjechała zmęczona, w złym humorze, księciu przywiozła wiadomość nieprzyjemną i, co się jej bardzo rzadko zdarzało, była w usposobieniu kwaśnem, nadąsana, niekontenta z siebie. Prawda, że miała do tego powód słuszny, jeden z białych niegdyś ząbków na przodzie chwiał się tak, jakby był na wylocie.
Wszystko to razem czyniło ją tego dnia nieznośną.
Spojrzenie w zwierciadło zwiększyło jeszcze zły humor, bo się przekonała, że była bardzo żółtą tego dnia.
Zabierała się już, dobywając z kieszeni rozmaitych słoików, do naprawiania cery, gdy w progu ukazał się Pokutyński.
— Nie — przyj — mu — ję! — krzyknęła, tupiąc nogą. — Rozumie pan! Nie — przyj — mu — ję!
— Mnie! starego!
— Nikogo!
— Oprócz mnie jednego! przez miłosierdzie! piękna majorowo!
— Prześliczny szambelanie! proszę wychodzić! i drzwi zamykać...
— Ale! ale! pięknym paniom kapryśnym zwykło się gwałt zadawać — rzekł, wkraczając, Pokutyński. — Zlituj się nad spragnionymi! Miłosierdzia, piękna majorowo! Co się stało z szambelanówną?
— Z jaką?
— Z Burzymowską.
— Przecież ja jej niańką nie jestem! Nie wiem!
— Majorowo! jak żyję, takem cię okrutną nie wi-