Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod blachą.djvu/298

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Pani Sołtykowa, obejrzawszy się, spostrzegła jednego z przyjaciół domu, pana Wasilewskiego, który nadchodził powoli z twarzą smutną i zasępioną.
Był to człowiek niemłody już, tetryk, surowych obyczajów, sędzia niemiłosierny ówczesnego społeczeństwa.
— Cóżeś to taki chmurny? — odezwał się, witając go, gospodarz.
— Mógłbyś się pan stolnik zadziwić raczej, gdybym pod te czasy śmiał być wesołym, — odparł Wasilewski — jest to zaprawdę chwila, co i żółć burzy i łzy z oczów wyciska.
— Nowego coś? — zapytała gospodyni.
— Nowości smutnych bezliku, niestety, — mówił przybyły — żadnemu dniowi na nich nie zbywa. Nulla dies sine nigra linea. Lecim tak szybko do przepaści, jakgdybyśmy z wielkich wyżyn spadli.
Był to zwykły tryb wysławiania się Wasilewskiego, który, zamilkłszy i westchnąwszy, dodał:
— A taż nieszczęśliwego Burzymowskiego historja?
— Właśnieśmy o nich mówili, bo to sąsiedzi nasi. Naprawdę nie wiemy dobrze, co się stało, ale coś złego!
Niepokój tam wielki.
— Tyle tylko wiem, — rzekł Wasilewski — że rano był wesół i zdrów, poczciwe szambelanisko, simplex servus Dei, jak rzadko. Gdy to mówię, nie zaręczam, czy żyje.
Wpadł tu ze swą dobrodusznością między ludzi najzepsutszych, ślepy na wszystko, i najlepiej trzymając o naszem towarzystwie. Powiadają, że się czemś zgryzł nagle i apopleksją został tknięty.
Padnie ofiarą pewnie.
Wprawdzie sprowadzono doktora, który mu zaraz krew puścił, ale podobno już ani przytomności, ani władzy nie odzyskał — i co chwila spodziewają się, że skończy.
Wasilewski mruknął coś jak przekleństwo.
— Nigdy się to z nim i z córką skończyć dobrze nie mogło — mówił dalej. — Przyjechało to ze wsi,