Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod blachą.djvu/230

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

jest dla mnie pospolitą istotą, jakich tysiące w życiu pomija się, choć na chwilę zwróciły oczy i serce do nich zabiło. Jest to niewinne dziewczę, które ja kocham, ale które szanuję i o które się lękam...
— A więc mnie do tego bóstwa się zbliżyć nie wolno, abym go moim zatrutym oddechem nie pokalała! — zawołała szydersko majorowa.
Książę nic nie odpowiadając, głowę podniósł, ręce rozstawił, milczenie było wymowne.
— Nie mogę przecież uciekać i zamykać się przed nią, gdy ona lgnie do mnie i chce mnie mieć za pośredniczkę między ideałem swym... a sobą.
Książę się wstrząsnął.
— Majorowa powinnaś — powinnaś jej to mówić, co — co ja możebym jej powiedział, gdybym mógł.
Habąkowska przerwała.
— Czemu książę nie powiesz lepiej: „to co ja jej sto razy mówiłem“?
Książę zamilkł i przeszedł się po gabinecie.
— Niechże w. ks. mość raczy dokończyć! — odezwała się majorowa.
Pepi się odwrócił ku niej.
— Kocham ją, — rzekł, zapominając się — gdybym mógł, wiesz, ożeniłbym się.
Majorowa parsknęła głośnym śmiechem, książę się zmarszczył.
— Dajmy już temu pokój! nie zrozumiemy się — dodał. — Lecz cóż mi chciałaś powiedzieć?
— Dowiedziałam się o przyczynie jej choroby — mówiła żywo majorowa, jakby urazy zapomniała. — O pojedynku ona nic nie wie. Podsłuchała na kasynie rozmowę dwóch ichmościów, którzy sobie Handzię koniuszynę pokazywali, nie wiedzieć co pletli i mówiąc o niej, coś o szambelanównie wspomnieli.
— To nikczemnie! — krzyknął książę — to podle! Kto byli ci panowie?
— Ona ich nie widziała i nie zna...
A! c’est jouer du malheur! — zawołał książę