Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod blachą.djvu/168

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

o którym z pewnością tak dobrze wiedziała, jak i wojska, ale udała, że weń nie wierzy.
— Droga moja ciociu, — odezwała się — co mówisz! To tylko chwilowa ciekawość i fantazja księcia, który, jak mi sama powiedziałaś, miał ich nadto wiele w życiu, aby je na serjo brać można.
Czeżewska uśmiechnęła się szydersko.
— No! no! zobaczymy! — rzekła. — Nie potrzebuję cię nauczać, jak się z nim znajdować należy. Masz instynkt cudowny, sama będziesz wiedziała.
I uściskała ją raz jeszcze.
Nagle jakby sobie coś przypomniała, Czeżewska pociągnęła za sznurek, który stangret miał na ręku.
— Wiozą nas do domu, jak widzę, — zawołała — a ja przyobiecałam, że po obiedzie na kawie będziemy u naszej majorowej.
Sylwja spojrzała trochę zdziwiona.
— Ale koniecznie — dodała śpiesznie Czeżewska — musimy być u niej przez wdzięczność, przez grzeczność! To się należy poczciwej mojej Jutce, bądź co bądź, bo jej zawdzięczamy wiele, a potrzebować jej będziemy co chwila. Nie można jej chybić.
— A cóż na to powie ojciec? — szepnęła zcicha Sylwja.
— A! co tam! Poczciwy nasz szambelan ani świata, ani jego wymagań nie rozumie wcale. Nie potrzeba bo mu się tak sumiennie ze wszystkiego spowiadać! Powiemy, żeśmy były w sklepach, albo — na przejażdżce, albo... coś się skomponuje.
Nie najlepsza to była nauka dla młodej panienki. Sylwja nic na nią nie odpowiedziała, a powóz potoczył się do mieszkania pani majorowej.
Wydało się ono ciaśniutkie i maleńkie po salonach hetmanowej, ale wytwornością swą nie ustępowało pewnie buduarowi największej pani.
Błyskotki te i cacka podobały się Sylwji, która aż zakrzyknęła z podziwu na widok saloniku, co majorowej pochlebiło.