Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pod blachą.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Powrócił ze mszy, wypił kawę naprędce i pobiegł się dowiedzieć, kiedy może być przyjętym u kasztelanowej Lanckorońskiej.
Posłyszawszy nazwisko, Sylwja się trochę zasępiła.
— Kochany tatko, — zawołała, ręce załamując rozpaczliwie — chce bo mnie koniecznie zapakować do tego klasztoru! Niby to ja nie wiem, co to za dom! to śmiertelne nudy! Ale my tu przyjechałyśmy na zapusty, nie na rekolekcje!
Grabski ruszył ramionami.
— Kochana kuzynko, — rzekł — nie masz się podobno czego obawiać, bo zawsze z tatkiem wkońcu zrobisz, co ci się podoba!
Trochę się tem obraziła piękna panna i spojrzała groźno.
— Pan Mieczysław ma pasję robić mi wymówki i karmić mnie morałami! — odezwała się zagniewana a smutna.
— Niestety — odparł pokornie Grabski. — Mamże, jak inni, pochlebiać, chwalić, unosić się nad wszystkiem, gdy mi kuzynki żal i strach o nią!
— Strach? o mnie? Cóż to za strach być może? — zawołała Sylwja z coraz dobitniejszą urazą. — Jestemże ja takiem nieroztropnem dzieckiem, co nie ma ani rozwagi, ani pomiarkowania?
— Wszystko, — kochana kuzynko, masz, co w swych szczęśliwych latach mieć można, będąc wychowaną na wsi i nie znając świata! Przepraszam!
Jesteś zachwycająca, ale tej ślizgawki, na którą się puszczasz tak śmiało, nie masz najmniejszego wyobrażenia — rzekł Grabski odważnie. — Na lodzie tym są rysy, łatwo się na nim załamać i utopić, a upaść można przy pierwszym kroku!
— Wiele pan masz lat? — zapytała z oburzeniem Sylwja.
— Blisko trzydziestu — odpowiedział Micio spokojnie.
— Tylko? proszę!! Z mowy można było sądzić, że