Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan z panów.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wychowywała go z całą starannością, na jaką zdobyć się mogła.
— Lecz — powiedzieliście — jest to sobie szlachcianeczka, która swe zaściankowe pojęcia wniosła z sobą do pańskiego domu...
Nauki ma może aż nadto — ale do świata mało się zdaje stworzony... Jakie więc w naszem społeczeństwie zajmie stanowisko, to się dopiero pokazać może, gdy go między nami ujrzeć szczęście będziemy mieli.
Na ostatnich wyrazach położył nacisk nieco szyderski.
— A ja wam powiadam — przerwał Toni — że czem on tam był, to był, ubogim, a teraz — ho! ho! dobra krew nie zawodzi — potrafi być, czem powiniem Słowo daję!
— I ja tak sądzę — potwierdził Zenio. — Główna jest rzecz, ażeby go zawczasu nie otoczyli tacy, co go obałamucić mogą i zwichnąć, bo że nań polować będą!!
Zaśmiali się inni.
— Zbliżyć się do nas przecie musi — wtrącił Sławek — choćby nawet nie miał tu zamieszkać. Gdyż, wątpliwa rzecz, jak mi mówiono, w których dobrach stale zechce przebywać, tu w Królestwie czy w Galicyi. Ma w czem wybierać.
— Matka przecie tu ma rodzinę! — dodał Zenio.
Książę stał jak kołek, zbierając się do ferowania nowej jakiejś wyroczni.
— Za pozwoleniem! — rzekł — nie zaprzeczycie temu, że krew, temperament... charaktery nawet są dziedziczne?