Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan z panów.djvu/109

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— W istocie! — potwierdził Sławek, sam to uważałem...
— I panna i rodzice — mówił Toni — po takich nadskakiwaniach publicznych — jawnych mieli prawo się spodziewać pewnych kroków — zbliżenia się... starania... Cóż myślicie? Nie wybrał się z wizytą, aż w kilka tygodni i to tak zapewne umyślnie urządziwszy się, iż samego tylko Wita zastał. Bawił parę godzin! na tem się skończyło wszystko.
— E! — zawołał głos z kąta — proszę cię, toby się było tak nieskończyło — ale w tem sprawa pułkownika!! Hm!
— Licho wie! może i czyja inna! — mruknął Zenio. — Szamotulska tam pod bokiem z córką siedzi, a to kobieta!! Wkręciła się do nich i córkę mu podwozi.
— Myślisz, że się z nią ożeni? — zapytał szydersko Sławek.
— Ożeni się nie ożeni, ale się bałamuci... — rzekł Zenio. — Zresztą, któż wie, mogą zajść okoliczności...
Chrząknął, inni się śmieli.
Drzwi otwarły się z trzaskiem, postrzeżono w nich pułkownika, który nim wszedł, stojąc w progu towarzystwu się przypatrywał.
Milczenie nagłe, pewien rodzaj zmięszania się, bardzo jawny, dał poznać staremu, że musiał tu wejść nie zbyt pożądany i niebardzo w porę. To właśnie było dla niego zachęcającem. Nie obawiał się nikogo a czasem ludziom dokuczyć lubił.
Witano go z widocznem zakłopotaniem, jeden Zenio rozciągnięty wygodnie, ruszyć się nie chciał i rękę tylko wyciągnął.