Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan na czterech chłopach.djvu/98

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pochodził po pokoju zamyślony, i stanął naprzeciw Sobka.
— Żebyś się nie rwał odemnie zaraz, tobym ci dzierżawę dał; ale sobie ekonoma weź, a u mnie zostań.
— Ja panie grafie — odezwał się Sobek, — nie mam czem za dzierżawę płacić.
— Już ona zapłacona — rzekł Fleming... Od twoich czterech chłopów do Kaplonosów nie daleko. Bierz Kaplonosy, z pierwszego roku kwita!!
Sobek się skłonił do kolan.
— A potem po roku, puszczę tanio. Tylko proszę mi siana i słomy do domu nie wywozić, na miejscu zjeść, żeby był drek. Zły gospodarz, co paszę przedaje. Rozumie szlachcic cztery chłopy?
— Rozumiem?
— Wół, owiec, świnia, niechaj je w Kaplonosach i na zdrowie im i wam.
Sobek dziękował znowu.
Wtem Fleming rulon dobył z kieszeni i wcisnął mu w rękę.
— Masz urlaub na dwa tygodnie do Kaplonosów, a potem proszę do mnie wracać!
Klapnął go po ramieniu.
Sobek jak pijany wyszedł, nie wiedząc, co ze swem szczęściem pocznie. W ganku go Morochowski pochwycił ściskać, bo już wprzódy o wszystkiem wiedział.
— Widzisz kochanku — rzekł, — ot, jak się czasem człek dorabia, kiedy Pan Bóg pomoże. Teraz masz wioskę w kieszeni, bo mam cię za cztery litery, jeśli