Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan na czterech chłopach.djvu/87

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zakrzyczano Wereszczakę.
— Stary stchórzył — wołano, — prepotencji magnatów dosyć już! Jak się szlachta im nie da we znaki, okulbaczą nas i jeździć będą. Niemcowi nauki potrzeba!
Tych i tym podobnych mów się nasłuchawszy, że w refektarzu dla ścisku zbytniego, mimo pootwieranych okien skwar był okrutny, jak z łaźni wyszedł ztamtąd Sobek...
W rynku nie inaczej wtórowano; bronili niektóry wojewody, bo Sapiechowie mieli swoich wielu, a Fleminga prawie nikt.
Szołdrą go przezywano, i śmieli się ludzie, niestworzone nań wymyślając rzeczy. — Nie zwlekając więc, Sobek do konia poszedł i nazad przez most do Terespola.
Wprost do dworku Morochowskiego zajechał, którego zastał powracającego z pałacu.
— A co? — zapytał stary.
— Prawdą a Bogiem źle się święci. — Zaczął tedy powtarzać, co słyszał, niemal co do słowa pan Felicjan, nie dodając ani ujmując nic. Zdania swojego nie śmiał dawać, bo nie jego to rzeczą było.
— No darmoby już pono pana podskarbiego straszyć, — odparł Morochowski, — Kropiński i Bystry tak go zapewnili, że przed nim wszyscy padną, iż z refleksyą wystąpić, wiaryby nie dano. Niech więc będzie, co Bóg da.
— A tom waćpanu miał powiedzieć — dodał w końcu, — iż pan podskarbi chce go mieć jutro przy sobie nieodstępnym. Będziesz mu więc jako dworzanin to-