Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan na czterech chłopach.djvu/86

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ino asindzieje animuszu nie traćcie — dodał Kościuszko, — zahukać się i zaimponować sobie nie dawajcie. Pan Fleming, pan w Terespolu i Włodawie, a ja taki sam na Siechnowiczach, i moje kluski tyle warte, co jego szpek niemiecki.
Zaczęli się śmiać.
— Niedoczekanie ich! krzyknął Tołoczko. — W kaszy się zjeść nie damy.
— A więc słowo, verbum! Fleminga do laski nie dopuścić!
Wtem Matusewicz pułkownik nadciągnął ze swoimi. Wszyscy pod dobrą datą, śpiewający, czapki na bakier.
— Prosto z Terespola! — krzyknął Matusewicz, — podskarbi się ichmościom kłania, służby swe poleca, i rachuje na was jak na cztery tuzy.
— Aby nie było czterech guzów! — krzyknął Tołoczko, pięść podnosząc.
— Co słychać? co słychać? — przerwał Paszkowski.
— Niemcem słychać! — odparł Matusewicz.
Szlachcic siwy, bez oka jednego, stał i słuchał nie odzywając się; usta mu się czasem wydęły i opadły, ucha nastawiał na wsze strony, wreszcie odchrząknął.
— Mości panowie — rzekł chrypliwie, (był to stary Wereszczaka) — Fleming jak Fleming, to tam o niego nie idzie, przywędrował z Sasów, wróci sobie do nich, bo tu oni nie przyrosną, a no po za nim Wołczyn stoi!
— A w Wołczynie co? zapytał Kościuszko.
— Potencja wielka! — westchnął stary, — co w plecy Fleminga uderzy, to się na księciu kanclerzu odbije, a z nim i z p. wojewodą ruskim żartować niezdrowo.