Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan na czterech chłopach.djvu/168

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kiwała głową, stękała i widocznie złamana była jakiemś strapieniem niespodzianem.
Jeszcze Borzęcki nie miał czasu zapytać o przyczynę, gdy poczęła sama do siebie.
— Prawdziwie powiadam, że jak Boga kocham, słowo daję, nie wiedzieć, co to jest? Licho wie!
Borzęcki oczekujący z ust wyroku, także się niewiele z tych słów mógł dowiedzieć.
— Żeby pani była mnie troszynkę pomogła, byłbym się może odważył z balsamką.
Żuchowska ręką dała znak niechęci.
— I! daj już pan pokój z tą balsamką, — westchnęła, — nie ma co już o tem mówić, awantura i po wszystkiem. Nie wiedzieć zkąd? co? jak? Słowo daję, — nie do pojęcia!
Gość czekał jeszcze jaśniejszego tłómaczenia, lecz złe miał już przeczucie.
— Cóż się stało? — spytał cicho.
— Pani kanclerzyna, słowo daję, pierwszy raz w życiu zmiękła. Ktoby się tego spodziewał! Wie pan, że oto Fleming na niej wymógł, że za tego hołysza pannę wydaje. A zaklinała się, zaręczała: nigdy a nigdy.
Zerwał się Borzęcki.
— Co? co? jakim sposobem?
— Albo ja wiem? — ruszyła ramionami Żuchowska, — nic nie rozumiem! nic! Panna wpadła jak po ogień, żeby mi powiedzieć, że za swego amanta wychodzi. Piękna partja! nie ma co mówić! Intrygi tylko i po wszystkiem.
Zbladł pan Borzęcki, kaszlnął, a w duchu może sobie pomyślał, że przynajmniej balsamka ocalona została. Markotno mu jednak było dni kilka, bo wedle