Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan na czterech chłopach.djvu/165

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ki, rzeźbione były misternie i wysadzane kamykami drogiemi. Balsamka p. Borzęckiego po matce zapewne była odziedziczona. Śliczna też była, a że się dobrze zamykała, jeszcze otworzywszy ją, czuć w niej było woń różanego olejku tureckiego, który ją niegdyś napełniał.
Pani Żuchowska, oglądała prezencik z ciekawością, poszła z nim do okna, chwaliła niezmiernie, lecz wśród tego zajęcia, i gdy jeszcze bibuła i gałganek z bawełną leżały na stole, nim pośpieszono pochować to wszystko, szybkie kroki biegiem się do drzwi zbliżyły i podstolanka wpadła do pokoju.
Dawno jej pani Żuchowska taką nie widziała. Była jakby cudem jakimś zmienioną, rumieńce miała na twarzy, w oczach promienie, uśmiech na ustach... Szła bynajmniej nie ulękniona widokiem p. Borzęckiego, witając go wesoło, tak, że i on i Żuchowska cudowną tą metamorfozą uczuli się ożywieni.
Ochmistrzyni, przesuwając się mimo p. Borzęckiego na powitanie podstolanki, szepnęła mu:
— A co? nie mówiłam?
Gość tymczasem co najprędzej zwijał bibuły i chował corpus delicti, aby przed oznaczonym terminem z nim się nie wydać.
— Ja-bo mówiłam — odezwała się witając Żuchowska — że niechybnie pannę zatrzymało to, iż podskarbiego mamy. — Siadajże proszę cię.
Borzęcki się usunął, podstolanka usiadła. Rzucając oczyma śmiało i wesolutko, potwierdziła:
— Zgadła, kochana łowczanka, bo istotnie pan podskarbi temu winien.