Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan na czterech chłopach.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Sobek stał, przypatrując się zdala, słów pół polskich, pół niemieckich, nie wiele słyszał, lecz łatwo mógł zmiarkować, że o niego chodziło. Morochowski cierpliwie wysłuchawszy, na ucho coś rzucił, krótko a węzłowato podskarbiemu i jakby go zimną oblał wodą — uspokoił się.
Złożył potem przyniesione papiery na stole i skinął na Sobka, ażeby pożegnawszy się szedł za nim.
Podskarbi kiwnął mu głową, nie odzywając się. Wyszli do sieni, w ganek, na dziedziniec, Morochowski nie mówił nic, tylko parę razy mruknął.
— Chodź ze mną.
Dopiero gdy pałac z oczów zniknął, sekretarz się odwrócił, uderzył po ramieniu Felicjana, i rzekł:
— Grackoś się spisał! Fleming chce sprawę zagodzić. Cośmy nadaremnie na inny sposób starali się zrobić, to pan Bóg cudownie załatwił, jak to on umie, gdy łaska jego... Powtarzam ci, Fleming chce z tobą sprawę zagodzić.
— A cóż tu godzić? ja od niego nie chcę nic, — rzekł Sobek, — byle mi sprawiedliwość oddał.
— Ba! sam on czuje, że odbierając wśród roku dzierżawę, nie spisał się.
— A! niech go tam! — odezwał się Sobek, — od niego nic nie chcę.
Morochowski stanął i rękę mu położył na piersiach.
— Nie zarzekaj się — rzekł, — zrobimy, mówiąc językiem prawnym, komplanację. Możesz żądać od niego, aby się wstawił za tobą do księżny kanclerzyny. Sądzę, że mogłoby to być skutecznem. Zresztą, kupić nie kupić, potargować można — co myślisz?