Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan na czterech chłopach.djvu/160

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mu uczciwie służył i nie dla zysku, — odezwał się Sobek, — będę kontent. Więcej mi nie trzeba nic.
W tej chwili Morochowski, który lękał się jakiego wybuchu, i biegł za podskarbim, zapukał do kancellaryi, Fleming gniewnie skoczył do drzwi, ale zobaczywszy sekretarza, wciągnął go szybko i sam za nim zamknął.
— Oto patrz! faworyt acana! — zawołał, — na gościńcu mi awanturę zrobił! Ja mu krzywdę zrządził? Łaje mnie... fuka... Słyszysz?
Morochowski zimno patrzał na obu.
— Upomniałem się o mój honor — odezwał się Felicyan, a jeślim to za żywo uczynił, niechże pan graf przypomni, że mnie sam przy ludziach zagadł o to, iż śmiem przez Terespol przejeżdżać...
Nie słuchając już tego tłumaczenia, porywczy Fleming schwycił Morochowskiego, odprowadził go do kąta, zaparł w nim, i począł z właściwą sobie gestykulacyą gwałtowną, pięści podnosząc do góry, nogami wierzgając, głową rzucając, coś mu szeptać, piszczeć, prychać i dokazywać tak, że Sobek, gdyby nie szło o jego skórę, byłby się serdecznie śmiać musiał.
W chwilach, gdy się zniecierpliwił, Fleming bywał i straszny i do najwyższego stopnia pocieszny. Można było sądzić, że ze skóry wyskoczy.
Morochowski nawykły do tych raptusów, które po kilka razy na dzień przypadały, znosił je z nieporuszonym stoicyzmem i flegmą, choć podskarbi w impecie tym i za kontusz go ciągnął i za guziki od żupana chwytał i ręce mu na ramiona kładł i na nogi następował.