Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan na czterech chłopach.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zwrócić się nie mogę, chyba że do kościoła czasem zajrzę, abym się wam przypomniał.
— Dopóki my w Wołczynie — westchnęła podstolanka, — ale i to niedługo potrwa, bo mowa jest o wyjeździe do Warszawy.
Wróciła Żuchowska z kluczami, a wkrótce wejrzeniami i półsłówkami dała uczuć Sobkowi, że czasby się było oddalić.
Cichym szeptem zamknęła się smutna rozmowa; Sobek pożegnał się i wyszedł — nie straciwszy nadziei, lecz przekonany, że ziszczenie jej na długie lata przeciągnąć się musi.
Była to jego ostatnia wyprawa do Wołczyna. Powracając ztąd, zajechał do Terespola do Morochowskiego, boć mu zakazanem nie było przez miasteczko przejeżdżać. Przez tę podróż całą, a może i z dawniejszych dumań, usposobienie w nim zrobziło się gorzkie, żółcią zapłynęło wszystko, świat i ludzi widział straszliwie czarno. Rozpaczliwie zarazem i obojętnie rozpatrywał się po tym Terespolu, w którym kilka lat przebył, lepszą sobie obiecując przyszłość. Rozmyślał tak, gdy podjeżdżając do dworku pana sekretarza, spostrzegł pieszo idącego Fleminga, wprost naprzeciw, tak że go minąć nie było podobna.
Podskarbi szedł otoczony oficyalistami, na których po kolei burczał, bo bez tego się nigdy obejść nie mógł, chociaż nie był dnia tego tak gniewnym, jak go czasem pan Felicyan widywał. Zdaleka poznawszy jadącego, podskarbi stanął i począł dziwnie go mierzyć oczyma, jakby wyzywał.
Sobek uważał za rzecz przyzwoitą z konia zsiąść i ukłonić się.