Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan na czterech chłopach.djvu/15

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

umiał bez wszelakiej podłości, i Ojciec rektor, ks. prefekt, wszyscy, co go znali bliżej, odchwalić się go nie mogli.
We dwa dni po pogrzebie, — było to jakoś w Marcu, wiosna przychodziła leniwo, zimno jeszcze Lutowe prawie na dworze, siedzieli w większej izbie u komina pan Felicjan i Grzymała. Ten był tylko co od gospodarstwa powrócił, bo choć go tam niewiele mieli, zawsze po oborach i chlewach i w stajni trzeba się było co wieczór rozpatrzyć.
Stary Adam od małego dziecka nawykł był cześnikowicza po prostu Felisiem nazywać.
Milczeli długo oba. Grzymała ręce czerwone tarł a rozgrzewał, wreszcie obrócił się do chłopca siedzącego niedaleko, i popatrzawszy nań, bąknął:
— No, a co? Wypłakawszy się, ta pomodliwszy, czas myśleć o sobie, co będziemy robili Felisiu?
Chłopak drgnął.
— Jakże wy myślicie?
— No, co tam ja! Ja do takich spraw rozumu wielkiego nie mam. Kiedy gnój wozić, to ja wiem, ta — i tyle.
— Ja też się jeszcze nie rozmiarkowałem... rzekł Feliś. — Czas na to. Rwać się na świat bardzo nie myślę: co ojciec robił, to i na mnie przypada.
— Ojciec był stary — westchnął Grzymała. Za młodu i on na Trzcieńcu nie siedział. Młodemu trzeba świata ujrzeć i obetrzeć się, a szczęścia poszukać.
— Toć prawda, panie Adamie — odpowiedział chłopiec; — ale żeby w świat iść, trzeba mieć za co ręce zaczepić.