Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan na czterech chłopach.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Grzymała zachodząc w głowę czem ugościć, proponował kawę, którą dla lubiącego ją Sobka trzymał.
— Dawajcie, co macie — śmiejąc się, rzekł sekretarz, — jam niewybredny.
Gdy stary poszedł dopilnować podwieczorku, Morochowski się odezwał.
— No, cóż u waćpana słychać?
— U mnie, po staremu.
— Czemu bo się nie ruszasz, nie poczniesz co?
— Nie mam czego poczynać!
— Widziałeś od tej pory podstolankę?
Sobek się zarumienił, głową dał znak potakujący.
— Cóż ona?
— Tak jak ja — czekamy oboje, aż się Bóg i ludzie zlitują.
— A to przyznam ci się — odparł Morochowski — na to zakrawa, że do siwego włosa tak możecie czekać. Mnie przyszło na myśl, czyby podskarbiance o tem nie przypomnieć, ona teraz cała w swojem weselu, lecz tem bardziej drugichby pewnie szczęśliwymi widzieć chciała. Bez waszego konsensu mówić o tem mi nie wypadało, pozwolicie mi — przypomnę?
Ścisnął go za kolana Sobek...
Przegadali tak z godzinę, konie popasiono, Niemowa miał czas nawet szczegółowie konstrukcję bryczki obejrzeć. Morochowski pojechał.
Znowu tedy promyk nadziei zaświtał nad Trzcieńcem, choć stary Grzymała posłyszawszy o tem, mruknął:
— At — obiecanka, cacanka!!
Jakoż w istocie dwa tygodnie minęły, a z Tere-