Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan na czterech chłopach.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Szlomę w ten sposób zwiastował, więc się niebardzo śpieszyli. Niemowa lubił gości, szczególniej takich od których, jak naówczas od Fleminga, uciekać nie potrzebował.
Było dla niego ulubioną zabawą, gdy biedę Żyd przywiązał do płotu, iść do niej dla zbadania, co się w niej działo.
Dobywał się czasem do wnętrza, rozwiązywał worki, przepatrywał uprząż, zaglądał z pod spodu, próbował kół, a jeśli flaszka z wódką się znalazła, zawsze z niej pociągnął. Innych rzeczy nigdy nie ruszył. Konia głaskał, chomąt mocował, — słowem bawił się. Myślano, że i tym razem Szloma jedzie, ale Grzymała wyszedłszy, zobaczył bryczkę krytą, cztery konie wzdłuż... i pobiegł dać znać, że ktoś taki nie żartem jedzie w gościnę. A tu na stole jeszcze były farfurki z niedojedzonemi kluskami, po obrusie chleb porozsypywany, flaszeczka z siwuchą...
Sprzątnąć nie było czasu.
Gdy bryczka przed gankiem stanęła, okazał się w niej poczciwy Morochowski.
— Jechałem do Włodawy: myślę sobie... Wstąpię albo co? Oto mnie masz...
Obejrzał się.
— No... dwór, prawda duży, — ale...
— Pustka i ruina! — dodał witając się Sobek. Aż mi wstyd, że pana mego nie mam czem i jak przyjmować — a co robić?
— Sercem przyjacielskiem i dosyć — rzekł Morochowski.
Wszedł do izby, rozglądając się po kątach.