Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan i szewc.djvu/81

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ciężki to chléb! rzekł stary.
— Co za ciężki? odparł Marek. —
— A juściż, w mieście się wędzić, Bożego świata nie widziéć i na drewnianym stołku od rana do wieczora przykutym siedziéć, to nie roskosz.
— Ale i nie biéda.
— Wolałbym cięższą pracę, pod gołém niebem i nie w mieście.
— Boście to znać przywykli do waszego życia, to wam się tak zdaje, że już inném nie wyżyć.
— Może to być, toż i więzień do kajdan przywyka!
I zamilkli oba.
— A cóż was w tę stronę zagnało? spytał stary po chwili.
— O! to długa historja, mój ojcze.
— Naprzykład jeśli zapytać się godzi?
— Ot, moja matka była tu z tych stron, chciałem się o niéj co tu i o rodzinie dowiedziéć, rzekł Marek.
— A zkądże była matka wasza?
— Z Wólki Lutyńskiéj?
Stary odwrócił głowę.
— I jakże się nazywała?
— Tekla Lutyńska.
— Tekla Lutyńska! Tekla, to młódsza była! rzekł starzec.
— Więceście ją znali, porwał się Marek i przybliżył do dziada.
— A jakże nie, u Szalonéj pałki, bo to tak ojca Elżbiéty i Tekli nazywali, służyłem za gumiennego.
— Mój Boże! mój Boże, ach! cóż to za traf szczęśliwy; więc mi powiécie co może o Tekli Lutyńskiéj, o mojéj matce, mój dobry ojcze.