Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan i szewc.djvu/21

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

powozowi; lokaje ujrzeli przerzedzający się ścisk, i konie same zwolna postępować zaczęły ulicą. Piękna pani podniósłszy taflę, pojechała daléj; Ojciec Serafin wszedł do ciemnéj izby. Skupieni u drzwi zrobili mu miejsce z uszanowaniem. Tu już poczciwy starzec dwójga dzieci przed chwilą płaczących nie znalazł,
— Gdzie są dzieci? zapytał.
— Ot tu! ot tu! zawołały kilka głosów. — Jedno wziął rzeźnik Bartłomiéj, drugie majster Maciéj.
— Czekajcie! czekajcie! wstrzymał ich siwy Kapucyn. Co myślicie robić z temi dziećmi?
— A co, rzekł naprzód szewc, całując w rękaw Xiędza i tuląc dziecię, które miał na ręku — ja nie mam dzieci, Ojcze Serafinie; godzi mi się wziąść sierotę, bo to obraz Syna Bożego; — będę chował jak swoje.
— A Bóg ci zapłaci! rzekł Kapucyn.
— To już dość, że dziecko będę miał — odparł szewc. Drugie pan Bartłomiéj bierze do siebie, choć to ma swoich kilkoro; ale jakże to biédactwo tak porzucić — toć to zginie marnie.
— Panie Bartłomieju! odezwał się Ojciec Serafin, a gdyby to dziecię, któreście wzięli, znalazło bogatszego i wolniejszego niż wy opiekuna.
— Gdzie? spytał oglądając się rzeźnik.
— Ja mu go wyszukać mogę.
— Alboż to u mnie z mojemi dziećmi będzie mu źle?
— Uchowaj Boże! ale wam może być przyciężko, macie swoich kilkoro.
— E! gdzie się pożywi troje, pożywi się i czworo.
— Ale mu losu nie dacie?
— A któż mu go da?