Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan i szewc.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

stra, ukłonił się bardzo grzecznie, zatarł ręce i drépcząc prosił, żeby mu pozwolił spocząć. Marek posadził go na ławie, sam usiadł przeciw niego, i wpatrując się w tę dziwną twarz napiętnowaną chytrością, nie uważał, że z pod brwi stary także usiłował zbadać tego, z którym miał począć rozmowę. Nareszcie po chwili odchrząknął przybyły, i tak począł:
— Mam tu do waści panie majster, maleńki interesik.
— Co każecie?
— To jest mała rzecz — mała rzecz. Nazywasz się waść?
— Marek Porębski, jak na szyldzie stoi.
— Aha! Marek! Z kądże rodem?
— Moja matka była z krakowskiego, a ja od dzieciństwa w Warszawie.
— A można się popytać, bo to widzicie i ja nazywam się Porębski, to, to mnie wasz szyld uderzył (stary kłamał) — Któż z domu była matka?
— Ślachcianka Tekla Lutyńska, bo i mój ojciec był ślachcic.
Stary połknął ślinkę, zamyślił się, pokiwał głową i wpadłszy na trop, dumał co tu daléj począć.
My teraz powiedzmy, kto był ten stary ciekawy, z podgoloną czupryną.
Dziś już podobnych ludzi nie znajdziesz, zastąpili ich wprawdzie, nie mniéj skuteczni nowego pozoru i nowéj metody prawnicy; ale stary — jur nasz zniknął. Nie nazywał się on Porębski, jak mówił: z potrzeby tylko przyznał się do tego nazwiska; imie mu było Ambroży Murdelio Sliwicki, a tytułował się Skarbnikiem, ale było to skarbnikowstwo domowéj fabryki, chociaż je za dobre przyjmowano. P. Ambroży od młodych lat żył w palestrze, jak w swo-