Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan i szewc.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wić nie było można. Przez te okienka wyglądały przeżytych lat dziesiątki.
Śmiesznie było patrzéć na staruszkę jeszcze fertyczną, mającą ruchy i pretensje młodości, uśmiechającą się dziewiczo, potrzęsającą główką, i usiłującą robić słodkie oczy; ale w wielkim świecie, dowcip i dobry stół, czegoż nie każą przebaczyć.
Śmiano się cicho ze Starościnéj, a pomimo to, wszyscy u niéj bywali, i towarzystwo zwyczajne, nie opuściło jéj do końca.
Śmierć szła powoli, dozwalając żeby o niéj nieopatrzna Starościna zapomniała; szła po cichu, na palcach, i gotowała jéj niespodziankę. — Tymczasem cóż to były za obiady! jakie wieczerze, co za śniadania i przekąski! Kilka razy to kościstą nogę, to suchą swą rękę śmierć kładła w pasztet lub półmisek grzybów; ale dotąd jeszcze cofała je, zostawując sobie smaczny kąsek na potém.
Janek rządził w Żalicach i łykał ślinkę, obiecując sobie swe służebnictwo nagrodzić późniejszém panowaniem. Wedle jego rachuby, spadek po Starościnie zawieść go nie mógł; jedyną trudność spotykał w myśli, że się nim z bratem, którego nienawidział, podzielić będzie musiał. Uważał za niepodobieństwo, żeby Marek nie doszedł swego pochodzenia, i nie obstał przy podziale łakomego dziedzictwa. Nad tém więc dnie i nocy schła mu głowa, jakby go w razie takim, albo się pozbyć, lub niczém skwitować. Dzielić się Żalicami nie chciał! oddać co uważał za swoje, rozdzielić się ze swoją wielkością, miał za niepodobieństwo! — Zatruwał sobie życie ciągle w tę przyszłość zaglądając ciekawie, szperając w niéj, dochodząc i budując zamki na lodzie. Ewa ze swojéj strony, teraz trochę dla męża łagodniejsza, cała była