Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan i szewc.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ciągała go ku sobie. Tłumaczył się sam, że to robił z obowiązku chrześciańskiego, że winien był pomoc starcowi, ale czuł niemniéj, że i dziewczyna go wstrzymywała.
Może byłby to samo dla starego uczynił, ale pewnie nie z taką radością, nie z takiém uczuciem szczęścia.
Wieczerza prosta wprawdzie i niewytworna, bardzo smakowała dziadowi, a Marek téż który suchym chlebem i wodą dzień odbył, przysmaków nie potrzebował. Pomodliwszy się poszli spać; a nazajutrz rano wszystko w chatce urządziwszy żeby staremu jak najlżéj było, nie chcąc Marek dać poznać, że bawi tylko dla nich, poszedł niby za swoją sprawą, w istocie jak na przechadzkę ku chacie Jeremjaszowéj.
Na chwilkę zobaczył tam Anusię, któréj o dziedzie dał wiedzieć, a potém siadł na wzgórzu pod dębami, i czytając cóś z pobożnéj xiążki, poglądał na chatę w któréj Anusia przędła.
Kilka dni podobnych poprzyjaźniły Marka serdecznie ze starcem i Anną; ona przywykła już do niego jak do brata, on ją pokochał więcéj niż siostrę. Gdy już nie było powodu dłuższego bawienia w téj stronie, a odejść trzeba było, bo i majster czekał; i mieszkańcom lepianki i Markowi, zrobiło się tęskno jakby rodzinę rzucał.
Stary zapłakał, Anusia także fartuszkiem łzy ocierała, patrząc na niego tym wzrokiem, co go do głębi poruszał. Marek i szedł i wahał się; musiał do Krakowa, a chciało mu się serdecznie pozostać. Z drugiéj strony, nie bardzo był spokojny o los Anny, któréj Janek, jak widać było ze wszystkiego, z oka nie spuszczał.
Co tu począć?
Jakoż słońce już było wysoko, stary go wstrzymywał, chmury się zbierały, i Marek jeszcze na ten dzień pozostał.