Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan Major.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

śmiech jego i obudzając podziwienie i szacunek... Dumał nad tem wyglądając już gościa, gdy Kunusia ukazała się ze szczotką w progu. Po wczorajszej małej sprzeczce z poczciwą staruszką nie było wątpliwości, iż dziś we cztery oczy nastąpi daleko draźliwsze tłumaczenie. Powitał ją ujmując, jak najgrzeczniejszem — dzień dobry... Ale nieubłaganej niewiasty tak łatwo rozbroić nie było można, chmurę miała na czole i niespokojnie zażywała tabakę raz po razu, co zawsze bywało u niej złym znakiem.
— A co jegomościuniu! odezwała się — a co? pięknie tu u nas teraz w domu będzie jak się tu pan major, a za majorem może i innych darmozjadów naściąga... Śliczne będziemy mieli życie... a jegomość zawsze prawi że spokój kocha, że samotność lubi! no! no!
— Ależ to stary mój kolega! zawołał Sykst.
— Temci gorzej! jeszcze tu w domu gdzie młoda panienka, nasprowadzaj ich pan z całego świata, ilu się znajdzie tylko, naprowadź ich do jej mieszkania, przyjmuj, pój, karm... zobaczysz że i siebie i ją tem zamożysz...
— Ależ moja Kunusiu, odezwał się stary niecierpliwie, przecież ją za mąż wydać potrzeba...
— Tylko nie za takiego z szwarcowanemi wąsami.
— Tak! tak! z rudemi a golca, brukowca, szaławiłę, przerwał Sykst... a człek stateczny.
— A gdzieżby już nie miał nim być w tym wieku.
— Jaki wiek! nie jest stary...
Kunusia ruszyła ramionami.