Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan Major.djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w nierozerwaną zmieniały się przyjaźń. Wuj ją kochał po swojemu, mniej pewnie niż stary ołtarzyk, który miał za dzieło Wita Stwosza, ale więcej trochę niż potłuczoną szafę gdańską, z odbitem skrzydłem jednem, nie mogącem się dopełnić.. Kunusia miała dla niej przywiązanie macierzyńskie, ubóstwiała ją, z jej przyczyny trochę nawet czasami nienawidziła starego Syksta, że się ani poznać na siostrzenicy, ani jej życia i rupieci swych poświęcić nie umiał.
Dnie upływały w starej kamienicy bardzo jednostajnie. Sykst wracał na obiad o południu, jadł mało, pił trochę kawy i zamykał się potem w swem muzeum dla porządkowania, wychodził niekiedy po obiedzie raz jeszcze na plantacye, a o zmierzchu był już przy lampie i stoliku, od którego nie zawsze wstawał do wieczerzy. Częściej mu ją Kunusia nosiła i nazajutrz z nietkniętą wracała. Sykst pracował po nocach, chodził po pokojach, stukał, straszył temi wędrówkami nocnemi ludzi, niekiedy zasypiał dopiero nadedniem, czasem nie kładł się wcale... słowem dziwaczył. Jadwinia około dziesiątej odmówiwszy z Kunusią nabożeństwo przed N. Panną, kładła się spać wcześniej i wstawała rano.
Pan Sykst znajomy całemu miastu, bo któż się choć z widzenia nie zna w Krakowie, wśród którego nowy człowiek wygląda jak świeża łata na przechodzonej sukni? — mało miał bliższych, poufalszych znajomych, a prawdę rzekłszy przyjaciela żadnego. Niedowierzający, podejrzliwy, zbliżyć się do siebie nie dawał, przyjmował grzecznie, zimno, milcząco, ale niezmiernie odstręczającym chłodem. Mówił tyle tylko, ile konieczna wymagała potrzeba, nie wywnętrza-