Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan Major.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jużciż nie Jadwigę? przerwał Sykst.
— Ale starą Kunegundę.
— No! to być nie może.
— Ale tak było... Wślad tedy za nią. Weszła do twojego domu, przyczaiłem się, prosto poszła do Małgorzaty, siedziała tam z godzinę, chodziły razem oglądać mieszkanie panny Jadwigi. Mnie tylko niecierpliwość brała, żeby już się to raz skończyło, bom obrachował sobie, że za nią pójdę... no! i odkryję, gdzie jest panna Jadwiga...
— I odkryłeś.
— Ale ba! diabeł się w to wmięszał... Idę, mówił major smutnie, idę na palcach ostrożnie, stanie ona, stoję przytulony w bramie, aż mnie diabli biorą. Klękła pod figurą modlić się, wlazłem w przymurek za szkapę, czekam, oczy wytrzeszczałem... wstała, idzie, ja za nią... Wlokę się, wlokę i... przywlokłem... do szpitala!
— Jakto do szpitala? spytał Sykst.
— No, wyobraźże sobie, oczy mnie zmyliły. Inną babę po nocy wziąłem za tę i... omyliłem się.
— Ba! ba! rzekł gospodarz, to nie może być... ona cię w pole wywieść musiała, to kuta baba! Ale zawsze tyle zysku, że Jadzia w mieście...
— O! tego jestem najpewniejszy, odparł major. Nie mogę sobie tylko darować, żem tej czarownicy zaraz nie pochwycił, musiałaby mi powiedzieć.
Sykst głową kiwnął...
— Byłbyś ją umęczyć mógł, a słowaby nie pisnęła; ja ją znam... Tyleby z tego było korzyści, że Jadzia zostawszy sama strachuby się nabrała...