Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan Major.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— No, jak ci się zdaje co będzie? co odpowie? Przystanie? odmówi?
— Musi przystać, mruczał Sykst... już ja te rzeczy przygotowałem.
— A ja mam złe przeczucie, mówił major.
Tydzień upływał... dwadzieścia cztery tylko godziny od niego dzieliły, zaświtał ów ranek oczekiwany uroczystego dnia... Sykst wstał do swych starożytności, niemyśląc już o ważności chwili, cały był zatopiony w pieczęciach Piastowskich, gdy Małgorzata jak piorun, trzaskając drzwiami, z krzykiem, z płaczem, z jękiem wpadła do jego pokoju ręce łamiąc.
Sykst porwał się przerażony, sądząc że się pali.
— Co? ogień? gore! ogień! ryknął nie wiedząc za co pochwycić...
— A! nie! nie — ale stało się wielkie... straszne nieszczęście w domu.
Gdy tych wyrażeń domawiała, major z różą u surduta zjawił się w progu... na krzyk nadbiegł szybko.
— Co się stało?
— A! nieszczęście! nieszczęście! powtarzała szlochając Małgorzata...
— Ale mówże co...? pięści podnosząc zakrzyczał pan Sykst.
— Panna Jadwiga...
Major niedosłyszawszy padł na krzesło.
— Panna Jadwiga uciekła! dokończyła Małgorzata... niema jej...
— Kiedy i jak?
— Ja nie wiem... ale w domu nie nocowała, a ja na nieszczęście nie wiedziałam nic o tem. Z wieczo-