Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan Major.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bami... Zatem, co zemną będzie to będzie, ale ciebie przytulić nie będę miał ani gdzie, ani o czem... Zostaniesz sama jedna na łasce Bożej, na niełasce ludzi... Niema co marzyć nawet, żeby cię pani Sylwestrowa wziąć miała. Rób jak chcesz.
— Ale wujaszku... ty? cóż ty poczniesz?
Sykst uderzony został tem zapytaniem, które kazało się domyślać odmowy.
— Jakto? więc odmówić mu myślisz?
— Ja jeszcze nic nie postanowiłam... będę prosić natchnienia u Boga... Nie wiem... nic nie wiem... ale ty wuju?
Ja, uśmiechnął się Sykst... ja? także nie wiem co zrobię... Kamienica warta dwadzieścia tysięcy talarów, winienem jemu siedm... Źle się sprzeda, zawsze mi coś zostanie. Zbiory ocalę... ale waćpannie nie dam ani złamanego szeląga, choćbym miał miliony... tak jest! ani złamanego szeląga...
Jadzia westchnęła tylko... pocałowała go w rękę i tak rozeszli się... Pan Sykst pobiegł do ulubionych swoich rupieci i zamknął się z niemi. — Nastraszyłem ją, rzekł w duchu... musi rada nie rada rączkę wyciągnąć, a major uszczęśliwiony... ha! ha.
Zatarł ręce.
Nazajutrz dzień zszedł spokojnie. Jadzia miała powieki czerwone. Sykst i Dubiszewski usiłował wyczytać z jej twarzy jak tam przeszła ta walka o przeszłość... ale na czole wypogodzonem spokojnie było i cicho — jak bywa przed burzą.
Major liczył dnie i godziny, a im ów stanowczy moment się zbliżał, tem był niecierpliwszy... trzeba było czekać. Wciąż wypytywał Syksta: