Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pan Karol.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ja cztéry i t. d.
Składka wynosiła złoty groszy ośm, muzykowi więcéj nie było potrzeba, postawił swoją skrzynkę na ławce pod kamienicą, zakręcił i zaczęło się tryli li li, z wielkiém podziwieniem, radością i zapałem słuchającego pospólstwa. Byli tam, którzy się radowali muzyką, byli którzy się dziwili instrumentowi; dwie klassy, jak wszędzie, naiwnie używających roskoszy i dochodzących przyczyny jéj, poetów i filozofów.
W tém wszedł któś między nich, wpadł, rozpędził tłum, wziął bez ceremonii za kark grajka, dał mu dwa złote żeby sobie poszedł z Bogiem, i odezwał się do ludu.
— W tym domu jedna pani leży bardzo chora! Idźcie sobie po cichu, moi kochani!
Lud się rozszedł, a większość udała się za muzykiem do szyneczku.
Nieznajomy, pan Karol, został sam jeden. Spójrzał w okna, w jedném (a było blizko dziesiątéj wieczornéj) w jedném jeszcze paliła się świéca. Karol zaczął kaszlać, kaszlał jak gdyby dostał kokluszu; okno się otworzyło, i z okna ozwał się drugi kaszel, przykry, suchy, chorobliwy na pozór. Wśród tego nieprzerwanego