Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętniki nieznajomego.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wyzwałam przysięgi, nieprawdaż? wszak nie chciałam żadnych przyrzeczeń.
— Tak, ale wzajemnie, nie otrzymałem żadnych, nawet drogiego słówka tego, którego pragnie dusza moja, którego wymodlić niepodobna... nadziei mi nie dałaś... nigdyś mi go nie powiedziała.
— Jeśli nie wierzysz, pocóż ci one? jeśli je przeczuwasz, pocóż ci znowu?
— Sofista jesteś, mój aniele.
— Cóżby ci pomogło to słówko?
— Nie czujesz więc, jakby mi je miło posłyszeć było?
Zamilkła, schyliła się do nut i zdawała się szukać czegoś, potem zagadała rozmowę obojętnie.
Poszedłem wieczorem do Wrzoska. Siedział w domu; u drzwi już jego tłum ubogich wskazywał, kto mieszkał. W skromnych kilku pokoikach na zaułku mieszka nasz przyjaciel, ale ma widok na ogródek, na zielone drzewa. Jeden stary jak on sługa, jeden chłopczyk sierota, oto dwór cały. Wewnątrz czysto, porządnie, ale nie wytwornie. Trzoda brzydkich wyżłów i pudlów, które dla ich brzydoty chowa, a czasem dla kalectwa umyślnie za faworytów wybiera, zastąpiła mi ode drzwi. Wszędzie ich było pełno, na kanapach, na łóżku, na poduszkach, na podłodze i krzesłach, pan Tadeusz miał suczkę ze szczeniętami na szlafroku.
Jamund, stary sługa, Litwin, w szarym kubraku rozdzielał chleb i trzygroszniaki ubogim w przedpokoju; chłopak uczył się czytać na elementarzu.
Mieszkanie do pana podobne, niepokaźne, nic do przyjemności i ozdoby. W sypialnym portret ukochanego dziecka, w bawialnym dwa stoliki, lulka z długim cybuchem w kącie i książka otwarta.