Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętniki nieznajomego.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Würflów, Dusseków i Czernych nie znalazłem żadnego Beethowena. Nie zna więc tego boskiego mistrza, tego muzyka-poety.
Zacząłem jej mówić o nim. Słuchała mnie z zajęciem, jam mówił z zapałem.
— Teraz, — dodała — pojmuję lepiej muzykę, to wcale nie zabawka dla ucha, jak myśli Czerny, ani łamiręka; to wielka i wzniosła sztuka, to boski język!
— O! tak — zawołałem — to język dopełniający naszą mowę, wydający uczucia, którym już ona podołać nie może. Ale ludzie i mowy i muzyki na dzieciństwa użyć potrafią... Wszak piszą triolety i warjacje?
— A czemuż nam pani nie zaśpiewa? — przerwał urzędnik z pokłonem.
Maryla schwyciła zeszyt i milczącym rzutem oka, zdawała się przerwanej mi żałować rozmowy. Siadła i czystym głoskiem zabrzmiało: Di tanti palpiti. Urzędnik bił takt akompanjamentowi na krzesełku; Wrzosek patrzał na mnie zwycięzko, ojciec i matka rozkoszowali się poglądając to po sobie, to na córkę. Ja... nie wiem co się tam ze mną działo, wiem żem rozkosznie marzył.
— Cudownie! cudownie! — zawołałem gdy skończyła.
— Ja wolę pierścioneczek lub brzozy, — dorzucił Wrzosek, bo to rozumiem lepiej i coś mi przypomina.
— Zaśpiewam panu pierścioneczek!
Nie wypowiem znowu, matuniu droga, jak ona cudnie, naiwnie, smętnie, jak świeżo wyśpiewała tę prostą piosenkę. We mnie serce drżało: byłbym dał pół życia, żeby nad moim tak śpiewała pierścionkiem; biedny stary nasz przyjaciel, nie wiem czemu, choć starannie się odwracał, ukrywał, płakał przecież... Może mu na myśl przyszedł pierścionek dany przez Emmę jego synowi!