Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętniki nieznajomego.djvu/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Bo do niczego się już nie bierzem. — Wrzosek głową pokiwał, laskę założył na ramię, dobył tabakierki z portretem Stanisława Augusta, podał mi ją machinalnie i schowawszy do kieszeni szaraczkowego fraka, mówił idąc dalej powoli.
— Widziałem jak adorowałeś piękne dziecko, które tylko co ukazało ci się z nad muru. Co w niem widziałeś, powiedz mi? Same fałsze! piękność jej jest chwilowa, jest więc fałszem; bo co prawdziwe, to wieczne.
— Za pozwoleniem, piękności są znikome, a piękność jest wieczna.
Tere fere, moci panie, to co się składa ze znikomości nie może być wiecznem.
— Ono się nie składa, ale je tworzy.
— Wpadasz waść w absurda... I ja patrzałem z waćpanem razem, i ja mam dwoje dobrych, zdrowych oczu we łbie... Powiem ci, co widziałem. Oto szatanka kusiciela, co się z wysokości uśmiechał anielsko na twoją zgubę. A we wzroku jego i uśmiechu czytałem zimne roztrzepane dumki... Jam ładna! jam ładna! kochajcie, ja was zwodzić będę! A pod rysy świeżemi dopatrzyłem się rysów które dopisze tam starość, pierwszy poród dziecięcia, pierwszy gniew na męża, pierwsza fantazja niezaspokojona; i odzierałem głowę z włosów jasnych, kładąc na nią siwe; napisałem marszczki na czole i w koło ust, zgasiłem oczy, zmazałem uśmiech; ujrzałem ją jaką będzie prawdziwą. Tyś marę widział i fałsz, ja istotę. Tyś widział co ci przez oczy dusza podała, odbicie własnej młodości uczuć, ja naturę.
— Przyznam się panu, że nie zazdroszczę mu jego prawdy, jeśli ją tak koniecznie nazywać każesz. Ja nawet kiedy na starość, gdy na brzydotę patrzę, szukam