Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętniki nieznajomego.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ufały. Nie wiem nawet, czy jest panną, czy zamężną, czy wdową. Zdaje mi się, że musiała być czyjąś, że przeszła przez srogą jakąś próbę pożycia dręczącego. Ale dla czegoż stary pan Tadeusz zawsze mi nią grozi, jakby coś o niej wiedział, jakby za niebezpieczną dla mnie uważał? Wszakże ona wcale podobać się nie stara, spotkania nie szuka, zimna jest nawet dla mnie, i zdaje się poddawać na chwilę jakiemuś wewnętrznemu popędowi, gdy poufalej mówi ze mną. Ledwie skorzystam z tej poufałości najniewinniej, gdy już chłodna odpycha mnie surowem wejrzeniem.
Nasze rozmowy dotychczas były obojętne, o świecie, o ludziach, nigdy o sobie... ona mnie, ja jej nie pytałem o nic.
I cóżbym się dowiedział? pewnie czegoś rozczarowującego; mnie zaś trzeba ideałów, abym kochał... Tajemnica otacza ją idealnością, dodaje jej blasku... Gdyby była stokroć powabniejszą, piękniejszą, wdzięczniejszą w sukience wiejskiej dziewczyny, nad powszedniem zatrudnieniem, nie wiem czyby mi ku niej serce zadrżało.
Pomimo jej wstrzemięźliwości w mowie, pomimo taemnicy, którą się otacza, widzę, że przecierpiała wiele, że w nic nie wierzy, że szczęścia się nie spodziewa. Ja apostołuję za mojem przekonaniem, ona lubi mnie słuchać.
Wczoraj mówiła mi:
— Gdybym była pewna, że pan tego za złe z mej strony nie weźmiesz, że mnie nie posądzisz o płochość, że jak wszyscy młodzi, nie wzbijesz się w dumę... powiedziałabym panu, jak miło mi słuchać go, gdy mówisz o szczęściu. Rzadko się słyszy coś podobnego.
Nasz cały świat gra obojętność, lub jest obojętnym i zimnym... Pan głęboko wierzysz w Boga, w ludzkość,