Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętniki nieznajomego.djvu/308

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ciebie? — odparła z uśmiechem szyderskim prawie. — Tyś tak panem siebie! Słucham twoich wyrazów, a w nich nie widzę namiętności. Nie masz się o co lękać.
— Ale ja cierpię ciężko, ale ja gryzę się wewnątrz, między powinnością a sercem.
— Doprawdy? — spytała tym samym tonem urazy. — Nigdybym była nie domyśliła się tego. Tobie więc przystało wymawiać mi swoje cierpienie, tobie?! A jaż? Ja nic nie mówię, bo czuję więcej daleko. Egoista! nie chcesz mi więc pozwolić nawet uspokoić się widokiem waszego życia, przekonaniem twego szczęścia? Tych kilka chwilek skradzionych ci cięży?
Zamilkłem. Cesia weszła na ganek.
W tem niebo poczęło się, kołysząc słońce do zachodu, stroić i ubierać w fantastycznych kształtów obłoki. Na tle niebieskiem rozwiły się pomarańczowe jakby pajęcze tkanki, po różnych stronach zaświeciły chmury ogrzane promieńmi zachodu, odbijające żywo od chłodnych, sinych, w cieniu stojących obłoków. Oczy nasze obróciły się na ten widok cudny.
— A! — zawołała Iza — co za kolory! jakie barwy! jaka harmonja w ich zlaniu! jaka rozmaitość kształtów. Nie są, nie mogą to być po prostu szmaty mokre sączące deszcz na ziemię. I w nich, jak we wszystkiem stworzonem, objawia się którąś stroną idea piękności!
Cesia popatrzyła chwilkę i dodała:
— Słońce zachodzi na deszcz i wiatr, a deszcz nam wcale niepotrzebny, kosowica się poczyna. — Iza spojrzała na nią i zamilkła.