Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętniki nieznajomego.djvu/297

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

które sina mglista osłona pokrywa. Usiedliśmy, począłem wzruszony opowiadać jej moją młodość, moje uczucia, walki, wspomnienia, wszystko co mi się na usta cisnęło, czego powstrzymać nie mogłem, chociażem był obowiązany. Tak dawno nie zwierzyłem się nikomu, coby mnie pojmował.
Opowiadałem życie i śmierć Marji. Oczy jej zapłomieniły się w początku, zwilgotniały potem, pochyliła się na ramię moje i kryjąc głowę, wyjęknęła bardziej niż wyrzekła.
— Czemuż nie byłam Marją!
Uczułem na twarzy, jakby gorące żelazo, pocałunek co mnie oblał płomieniem. Nie wiem, nie wiem co się działo ze mną; była to chwila przemijającego szału, w której straciłem przytomność, władzę nad sobą, pamięć. Wyrzekłem kilka słów, wyrzuciłem z siebie tajemnicę, co na zawsze powinna była pozostać w głębi serca; ale dźwięk wyrazów własnych obudził mnie i rozległ się w sumieniu. Uciekłem, odepchnąłem ją od siebie.
Nie widziałem jej aż wieczór: była surową i smutną, milczącą przeciw zwyczajowi. Cesia napróżno usiłowała ją rozweselić i dopytać przyczyny.
— Jutro jadę, — odpowiedziała — i nie dziwuj się, że mi porzucić was tęskno.
Schwyciłem jej wejrzenie, co go opisać nie można, żegnało mnie na zawsze; odpowiedziałem zimnym i rozkazującym wzrokiem: — Rozstańmy się... rozstańmy... potrzeba!
Dzisiaj wyjeżdża. Czemuż nie wprzód jeszcze? Nie miałbym na pamięci tego pocałunku wypieczonego, co