Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętniki nieznajomego.djvu/271

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

żemi tonami, barwy rozmaitemi wysadzane, pochwycił; słowa tu nic nie mogą.
Jakże majestatyczna natura! jak wspaniała ze swą obojętnością dla jednostek, piastując na łonie nie pojedyńczości znikome, ale wiekuiste rodzajów i pokoleń idee.





30. Czerwca.

Pięć dni bawiliśmy znowu u podkomorzego, przepędziłem je prawie ciągle z Cesią na przechadzkach, na oglądaniu gospodarstwa, na rozmowach długich. Co dzień więcej ją cenię. Trzeba ją znać bliżej, blisko, poufale, aby pokochać; z pierwszego wejrzenia fałszywie ją osądziłem. Głębokie uczucie, zdrowy rozsądek kryją się pod jej pozorną prostotą. Skromna, dobra, cóż winna, że jej wychowanie nie rozwinęło? Może jeszcze-by zakwitł ten pączek pod słońcem ożywniejszem?
Mówiliśmy kilka razy o Marji, słuchała ze łzami opowiadania mojego; a gdym skończył szepnęła: — Nie płacz jej, poszła szczęśliwa na lepszy świat; a wiele na pozór jaśniejszych losów, ciemno i brudno przy jej życiu i śmierci by się wydały! Dobrze jest umrzeć tak kochaną i żałowaną.
— Przyszło-by ci łatwo kuzyneczko nie umierać ale żyć tak kochaną jak ona. Tyś warta tego.
— Ja? o! mój Julku — odpowiedziała — któżby tak pokochał biedną, prostą wiejską dziewczynę? A potem, ona mogła być przekonaną, że ją kochałeś dla niej; mnie wszyscy udają przywiązanie dla tych nieszczęśliwych pieniędzy.
— O! nie posądzaj-że Cesiu.