Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętniki nieznajomego.djvu/249

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

winionych drzew i czystem powietrzem wieczora. Nie było nikogo na stancji, nawet garbus o kiju powlókł się do bliskiej kawiarni na partję szachów i gawędkę ze swemi przyjacioły, co go przyjęli za wyrocznię i poklaskiwali każdemu jego konceptowi, każdemu gburowatemu żartowi. Rafael siedział przed stolikiem swoim oparty na ręku i płakał gorżko; przed nim leżał list otwarty, list matki z przypisem Julji. Odczytanie tego listu, przypomnieniem złotej, poczciwej i bez zgryzot przeszłości, ścisnęło jego serce. On był zapomniał o matce, o najlepszej przyjaciółce swojej, dwóch czystych aniołach, co mu ozłocili dzieciństwo jego i tak piękną pokazywali przyszłość. Teraz czuł się niegodnym swej matki, niegodnym Julji i płakał. Nadeszliśmy na te łzy, on schował list prędko, otarł oczy i odwrócił twarz, aby na niej śladów wzruszenia nie dostrzeżono. Nie śmieliśmy go pytać o nic.
W tem po głośnym śmiechu poznaliśmy nadchodzącego Ezopa, który postukiwał kijem i krzywą kozią nogą na wschodach. Rafael wstrząsł się, szukał oczyma czapki, jakby chciał wyjść, a na twarzy jego wyrył się wyraz wstrętu, obrzydzenia, obawy.
— A! a! ty tutaj? — zawołał Ezop.
— Daj mi pokój.
— Cóż to znowu?
— Nic, tylko cię proszę, abyś mi dał pokój. — Rafael chwycił za czapkę i wyszedł szybko.
— Cóż to mu się stało?
Nikt z nas nie odpowiedział.
— Czasem to mu się tak — rzekł Ezop — stara choroba odzywa. Niewdzięczny! pewnie przypomniał sobie dawną Julję, owego czystego anioła, który gdzieś