Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętniki nieznajomego.djvu/248

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

po nas swoim żabim wzrokiem: — przyjechał tu dzieckiem, zrobiłem z niego mężczyznę.
— Zepsułeś go!
— Aha! a! zepsułem! prawda! Sami sądźcie, czy teraz nie podobniejszy do człowieka? Przynajmniej pozbył się tchórzostwa i przesądów.
Rafael wracał, a oko garbusa szukało, zda się, na jego twarzy śladów namiętności jeszcze nie zgasłej; jaśniało na widok bladości biednego chłopca, szału zwierzęcego, który nim miotał. Leciał podsycać jeszcze ogień, rozpytując, dorzucając rady, poddmuchując odwagę. Ale pomimo że Rafael puścił był cugle młodości i wyzuł się z dawnej skromności swojej, dziewiczej niewinności, pomimo że przybrał ton jakiś rozpustnika, miotał wyrazami co dlań niedawno niezrozumiałe jeszcze były; pomimo że udawał zupełne rozpasanie na wszystko; znać było, że w duszy została jeszcze reszta uczuć poczciwych, walcząca przeciw namiętnościom. Były chwile smutku, niesmaku, zadumania, a nawet chwile łez, co świadczyły o tej walce, bez nadziei zwycięztwa na stronę duszy i serca. Ciało zwycięskie dobijało wyrywającą się z zabójczych objęć, czystą niegdyś, dziś pokalaną duszę. Często przez sen dziwne wyrazy wylatywały z ust Rafaela, płakał, odzywał się do matki, oskarżał siebie, przysięgał owej Julji, towarzyszce młodości, że się więcej nigdy nie skala. Przebudzeni siedząc na łóżkach, słuchali nieraz gorączkowych marzeń Rafaela i boleli nad nim. Ezop śmiał się ze swojej izdebki i z każdego szydził słowa.
Raz, pamiętam, był to wieczór wiosenny, wróciłem z przechadzki z Zakretu, gdzieśmy we dwóch z Kazimierzem, błądząc w milczeniu, napawali się wonią roz-