Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętniki nieznajomego.djvu/230

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

po pokoju, ze zmienioną twarzą i załamanemi rękoma; matka płakała z głową opartą na stół.
Ona kazała mi potem usiąść do fortepjanu i zagrać jej Adagio znajome ulubione Beethovena. Ale siły mi brakło i wyprosiłem u niej, aby tego nie wymagała ode mnie. Nie nalegała.
— Wiesz, — rzekła po cichutku, — wczoraj miałam wielkie strapienie. Przyszły mi na myśl słowa pisma świętego, w których Zbawiciel powiedział, że na tamtym świecie nie będzie ziemskich stosunków, męża ani żony. Wnosiłam ztąd, że może nie wolno nam się będzie zobaczyć. Gryzło mnie to, tłumaczyłam sobie boskie wyrazy, że wszystko ziemskie, nawet najczystsze przywiązanie, zerwać się musi ze śmiercią. Dziś dobry mój spowiednik pocieszył mnie. On powiada, że nie tak słowa te rozumieć potrzeba; że dusze się tam znajdą, ale oczyszczone i połączone jedną miłością Bożą. Będziemy razem.
— Chciałam cię widzieć abyś mi przebaczył, — dodała znowu po chwili milczenia, odetchnąwszy ciężko. Wiem, czuję, że musisz mieć żal do mnie, ale mogłam że rodziców, obowiązki święte, jednemu mojemu sercu poświęcić? Powiedz.
— Bóg świadkiem, żem winę włożył tylko na siebie, — odpowiedziałem; — żem czcił cię jak świętą i wielbił ofiarę spełnioną.
— Mogę przynajmniej umrzeć spokojna. Ten człowiek, którego znasz mało, mój mąż, nie jest jakim go wyobrażasz sobie. Jak ogół ludzi, wydaje się innym, niżeli jest w istocie; serce w nim dobre i spokojna o rodziców umrę. On przez pamięć dla mnie będzie im synem. Gdy umrę, a śmierć mi wcale niestraszna, kiedy