Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętniki nieznajomego.djvu/229

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pocałowałem ją płacząc. Mąż usunął się do drugiego pokoju, zakrywając twarz oblaną także łzami.
— Wszyscyście samoluby tylko, — mówiła dalej poglądając ku mnie. — Po cóż te łzy i żal? alboż nie wierzycie w przyszłość, w inne życie? alboż to koniec wszystkiego, tych kilka chwilek na ziemi? Gdy człowiek poznał siebie, poczuł się czemś nieśmiertelnem, miałby zginąć na wieki jak trawa w ziemię wdeptana? Na co te łzy panie Juljuszu; wieczność przed nami wszystkimi, znajdziemy się tam i na zawsze.
— Ja się śmierci nie boję, — dodała uśmiechając się, — wiem że umrę prędko, ale mi was żal, a nie siebie. Żyć to cierpieć, żyć to walczyć, umrzeć to spocząć. Nieprawdaż? Wiara daje mi spokojność, ufność w Bogu i wesołość prawie. Nie lepiejże znajomego kogoś, przyjaciela, szukać wam będzie w innym lepszym świecie, niżeli tutaj, gdzie tak ciężka, niebezpieczna wędrówka; gdzie co krok nogę o kamień, głowę o kamień, serce o kamień rozbić można!
Nie umiałem odpowiedzieć nic na te słowa natchnione. Ona rumieniła się mówiąc; dwie różowe plamki rozszerzały się po twarzy, rozchodziły, płonęły, oczy nabierały blasku, oddech stawał się częstszy.
— Chciałam pana pożegnać i oddać mu pamiątkę jego. Myślałam sobie, że gdyby została przy mnie, przeszła do grobu, możeby to później przykrem ci było?
I podała mi rękę, alem zwrócił jej pierścionek.
— Doprawdy? — zawołała weselsza; — pozwolisz mi to zatrzymać? Nie śmiałam o to prosić. Ale wdzięczną ci jestem. Niech mnie z tem pochowają.
Milczeliśmy. Mąż przechadzał się wielkiemi krokami