Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętniki nieznajomego.djvu/21

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mienił się w czerwone, z czerwonych w lila, z liljowych w sine... Niebo stygło i smutniało.
Znowu tedy sprzeczność! znowu walka stanęła mi na oczach, walka światłości z ciemnością. Ale walka ta wiekuista: i co dziś znikło, jutro się odradza; wszystko więc jest wiecznem; zjawisko tylko trwa chwilę, istota trwa wieki.
Tak myślałem i zwróciłem oczy na sąsiadów mojej ławki.
A! była to wczoraj widziana kobieta, z drugą jakąś, podobno starą, bo kaszlącą i odchrząkującą co chwila. Taż sama. Dawno już musiała mi się przypatrywać, jak się naturaliści wpatrują w owad ciekawy: bom spotkał czarne jej oczy utkwione we mnie, z jakimś wyrazem, ledwie nie powiem politowania.
— Cudny wieczór — odezwałem się pomięszany, przychodząc do siebie.
Kobieta uśmiechnęła się smętnie i odpowiedziała cichutko.
— Jak co rok wiosenne wieczory bywają.
— Ja ich tak mało widziałem, że mi się zawsze zdaje, jakbym pierwszy raz na te cuda spoglądał.
— Bardzoś pan szczęśliwy!
W tem prostem słówku, może mimowolnie z ust wybiegłem, było dla mnie wiele tajemnic. Kto się dziwi szczęściu cudzemu, nie mogąc go już sam kosztować, choć je ma w swojem ręku, ten przeżył młodość podobną mojej, wiek prawdy i zachwycenia; ten już wejść musiał w zwątpienie i chłody jesienne.
Uważniej teraz przypatrywałem się mojej nieznajomej... Na jej twarzy widać było ślady cierpień; piękna