Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętniki nieznajomego.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wadzić, a może serdeczną modlitwą. Wy nie jesteście słudzy, wyście najwierniejsi druhowie moi. Nigdy nie zapomnę o was, a daj wam Boże nieopłacone zawdzięczyć.
Kiedy powóz ruszył od ganku, Wrzosek miał łzy na oczach, ale je pokrywał, ocierał i burczał, udając, że się śmieje z tych czułostek. Całą drogę potem narzekał na skobieciałość serca, jako na jednę z klęsk wielkich dla przeznaczonego do działania i boju... mężczyzny.
Biedny człowiek, jakże usilnie pracuje, żeby się okazać gorszym i innym niżeli jest w istocie.
Powtarzam zawsze to wielkie moje pytanie, które coraz z innego widzę punktu. Co to życie? co to szczęście? Czem życie dwóch ludzi związanych z sobą a podobnych sobie, czem życie różnych charakterów gwałtownie spojonych? Na dnie ciągłych sprzeczności, któremi obsypuje mnie towarzysz podróży, czuję ja napróżno, że się na wiele godzimy rzeczy, przecież ta różność zdań mnie męczy. I zapytuję się w duchu, czy sprzeczność czy zgodność charakterów jest rękojmią szczęścia? Źle mówię: szczęścia nie ma, jest to próżne imię stanu nadziemskiego; mówmy lepiej, rękojmią spokoju pożycia.
Nie zgodziłbym się tu na pospolite w tej mierze pojęcia. To, co zowią charakterami zgodnemi, jak dwa jednoimienne bieguny magnesu, odpycha się wzajem. Potrzeba więc sprzeczności, by do życia budziła? Czemuż mnie męczy kochany Wrzosek? Bo czuję, że co innego ma w sercu, co innego na ustach. Myśli, że przykładem swoim zrobi ze mnie człowieka zimnego na wszystko i przez to szczęśliwego. On w chłodzie stoicznym zakłada szczęście... Biedny stary!