Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętniki nieznajomego.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się do mnie, łapami obejmuje i wyje z ukontentowania. Wszyscy wybiegli z oficyn.
— A matka?
— Zdrowa panie, dzięki Bogu, siedzi u siebie; niechże pan idzie, to to będzie szczęście; bośmy się pana nie spodziewali. Ależ wyrósł i zmężniał.
Z bijącem sercem spieszę na ganek... przechodzim sień, w której poczciwy zegar od tylu lat jednostajnym przez niezmierzoną wieczność stąpa krokiem; w salonie pusto i jedno krzesło z miejsca się nie ruszyło. Twarz ojca tak samo patrzy ze ściany łagodnem obliczem.
— Kto tam? — znajomy głos odezwał się z drugiego pokoju.
— Fabjan pani i z gościem — dodaje chrząkając stary sługa.
Nie dałem czasu wstać matce i padłem jej do nóg. Ona z radości nie mogła się wstrzymać od płaczu. Dom cały przewrócił się w jednej chwili i rozruch powstał po wszystkich kątach.
Dowiaduję się teraz, że się mnie matka nie spodziewała, że mi nie posyłała pieniędzy na podróż; wszystko to są figle starego przyjaciela naszego. Matka błogosławi mu i dziękuje. Muszę jej opowiadać o nim, o sobie, o wszystkich znajomych i nieznajomych, którzy się tylko mnie tyczą. Ledwie mam czas odetchnąć, zarzucony pytaniami, zakarmiony, zawitany. Co chwila wbiega ktoś ze starych poczciwych sług, których przyjaciołmi stosowniej nazwać by było, aby mnie zobaczyć, aby mi się przypomnieć. To Fabjan, to stara Gąsiorosia, to strzelec, to nieoszacowany Dulowski, ekonom jeszcze za mojego ojca. Gąsiorosia jakby przez przeczucie napiekła mi ulubionych tłuczeńców, Fabjan ma doskonałe charty, na