Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętniki nieznajomego.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

egzaminu, jakże roskoszne! Jak wszyscy czujemy w sobie podniesione, spotęgowane władze, jak po nich milej stokroć wypocząć wypoczynkiem dumania.
Jestże pora w którejby można zażądać serjo spoczynku zupełnego? Nie rozumiem, nie pojmuję. Jedno to, co chcieć śmierci.





11. Czerwca.

Jeśli kiedy to teraz chwili w dniu nie ma wolnej. Wstaję rano, a ranki poczynają się zaraz po północy, miasto całe spi jeszcze; oknami otwartemi świeże wchodzi powietrze, po kościołach dzwonią na jutrznię; pierwszy zawsze odzywa się bernardyński dzwonek, najpóźniej farny. My schodzim się i siedzim nad książkami. W przestankach nauki, mowa o przedmiocie. Jak często najpospolitsze z pozoru umysły trafne mają postrzeżenia i z niezwykłej rzecz widzą strony; co za rozmaitość władz w ludziach. Jedni z nas uczą się i zapominają prędko; drudzy mozolnie w pamięci mieszczą wyrazy i myśli cudze, gdy im najłatwiej o swoje. Każdy pojmuje inaczej. Szyderskie umysły nigdy za skorupę rzeczy nie przechodzą, a co gdzie zbiorą, to w słowach wysypią, nie szukaj tajemnic w ich głębi; próżno tam i ciemno. Przeciwnie, nawykli serjo zapatrywać się na rzeczy, mówią nie wiele i najmniejszą drobnostkę podnoszą. Boć dla drobnych tylko umysłów egzystują drobnostki, nie ma ich dla głów potężnych, co w ziarnie piasku widzą więcej niż głupcy w iskrzącem miljonem światów niebie. Szyderca wszystko zmala, zniża, kraje, szczegółuje, trwoni; biada idei i człowiekowi, co się mu dostanie na pastwę! Co dotknie zabije.