Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Pamiętnik Mroczka.pdf/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

też go pobłogosławił, aż padł. Odwróciwszy się, chorąży mnie dopiero poznał.
— Co tu waszmość robisz? — rzecze — anom ci życie winien...
Chciał, jak siedział, ściskać, ale rękę mu tylko podałem, a widząc, że krew uchodzi z rękawa, jakby butel odetknął, związałem chustą, którą miałem u pasa, i wołam, by ustępował, bo i mnie też wielki był czas powracać do króla.
— Do żywota ci tego nie zapomnę — rzekł, całując mnie. — Poczciwieś począł!
Jużem milczał, rzekłszy tylko:
— Niema za co dziękować.
— Anom myślał, że mnie w rzeczy samej Pan Bóg prowadził na to szczęśliwe spotkanie.
Chciał jeszcze chorąży zostać ze swymi, ale ręki tak, jak nie miał. Wziąłem go z sobą i pojechaliśmy, gdzie stał król, a on na tył do wozów, bo, mimo obwiązania mojego, cyrulik był koniecznie potrzebny. Ani chlebem tam, ani pajęczyną takiej rany zatkać nie było podobna.
Właśniem do króla powracał na to miejsce, do którego był przez ten czas doszedł, gdy czerwony namiot wezyrski (pod którym, jak później się okazało, wtenczas właśnie wezyr z dwoma synami swymi i hanem tatarskim wespół kawę pił) król ujrzał przed sobą. Oczy mu się zaraz zapaliły, spiął konia co prędzej naprzód; my też wszyscy za nim. Ręka mu drżała, gdy na ten czerwony daszek wskazywał. Było przy nas nie więcej nad trzy małe działka, które powoli podtaczano na kółkach, z biedą wielką ustawiając tu i ówdzie, bo ich inaczej po górach przewieźć nie było podobna.