Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostatnie chwile Księcia Wojewody (Panie Kochanku).djvu/63

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Miecznik odskoczył, z ganku, szablę chowając do pochew, zakomenderował:
— Na koń! i sam na swojego skoczył.
Braliśmy się do strzemion co rychlej, gdy Wojski ochłonąwszy nieco, strzelbę wlokąc za sobą, szablę podniósłszy, blady, drżący, słaniając się wybiegł przed ganek, jak wściekły.
— Słuchaj ty, Mieczniku litewski, ty, co swojemi szałami poczciwe kalasz gniazdo, młokosie ty opętany, jeśli się nogą ośmielisz stąpić na mój grunt, tak mi Boże dopomóż i Najświętsza męko Jego, jak psu ci w łeb strzelę!
Słysząc to u nas wszystkich życia zabrakło niemal, wiedzieliśmy, że Książę takiego despektu nie zostawi nie pomszczonym; było to wyzwanie, którego skutki łatwo nam przewidzieć było.
Książę się rozśmiał, a raczej ryknął jak niedźwiedź raniony. Drugi raz w życiu słyszeliśmy z ust jego taki głos, pierwszą razą, gdy szlachcica pakułą zabił.
— Stara pałko bez mózgu — zakrzyknął — zapłacisz ty mi to, zapłacisz sowicie. Do miłego i prędkiego zobaczenia, do zobaczenia...
I już spiąwszy konia, spojrzawszy na pannę, której od ust ciągle urągliwe posyłał pocałunki, w czwał puszczając się do wrót, jak nieprzytomny powtarzał: do zobaczenia! do zobaczenia!
Myśmy parli za nim.
Lecieliśmy tak, jak opętani, bez drogi, może jaki kwandrans, jeden hajduk z koniem razem w rów wpadł; dopiero wśród pola Miecznik konia osadził nagle, aż mu pysk zakrwawił i tylne nogi w piasek po pęciny się zaryły. Stanęliśmy; Książę pot ocierał z czoła, śmiał się dziko, niezdrowym śmiechem, zębami zgrzytając.
— Słyszeliście, ze psy mnie odprawił — zawołał — i toby jemu i jej płazem ujść miało?... jak Bóg żywy, panie kochanku, nie może to być, chyba Radziwiłłom