Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostatnie chwile Księcia Wojewody (Panie Kochanku).djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dachem, dwa słupki chude w ganku, po dwa okna z obu stron jego. Jeden płot opasywał dziedziniec z daleka, drugi pleciony ładnie, pod samemi oknami bronił kwiatków, które przy nich rosły, aby ich przechodząca do studni trzoda nie psuła.
Brama owa staroświecka zasłaniała nam dom w części, bo była mało nie tak wielka jak sam dwór, z daszkiem krytym słomą, zamczysta, obronna. Wysadzona wierzbami droga prowadziła do niej.
Zdała już widać było, że wrota stały zaparte. W ganku z rękami w kieszeniach stał, jak się zdawało, sam gospodarz, któregośmy się po makowej kapocie domyślali.
Książę puścił się tęgim kłusem, wprost na bramę; wszyscy za nim, podjechali; hajduk z konia skoczył i rzucił się, cugle mu na kark założywszy, do furtki, aby przez nią się dostać do dziedzińca i wrota nam odemknąć. W tem z ganku głos się silny odezwał:
— A kogóż to tam Pan Bóg prowadzi?
Hajduk niepewny, obejrzał się na Księcia, co miał odpowiedzieć.
— Melduj pana Haraburdę! — zawołał miecznik.
Hajduk powtórzył głosem drżącym.
W tem z ganku znowu spokojnie zawołał Wojski.
— Haraburda? siła ich po świecie, jakiż tytuł?
— Stolnikowicz Smoleński! — począł Książę. Stary Wojżbun ponuro i dziwnie się uśmiechał.
— A no! otwórz wrota.
Zaczęły się stare podwoje, piszcząc na drewnianych zawiasach, roztwierać, a nimeśmy dojechali do ganku, stary Wojżbun na chwilę znikł i wnet wrócił spokojny, nasępiony, obok siebie na ławce położywszy strzelbę. Nic to nam dobrego nie zwiastowało.
Pierwszy z konia zsiadł sam Miecznik i dotknąwszy czapki, submitował się.