Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostatnie chwile Księcia Wojewody (Panie Kochanku).djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czem, milczał posępnie. Siedziałem u progu na rozkazy czekając, gdy nagle zawołał:
— Hej, jest który?
— Glinka, Mości Książę.
— Dosyć, że ja z tej Glinki, ugrzęzłszy w niej, nie wylezę, panie kochanku — rzekł z cicha — a więc mosanie Glinka, każ mi Napiórkiewicza zawołać. Niech tu do mnie przyjdzie.
Napiórko, czyli Napiórkiewicz, znany był nam wszystkim zdawna, cośmy kiedykolwiek w Białej bywali, bo, mimo burgrabich, innych dozorców i różnej służby, był to jedyny, prawdziwy stróż i pan Bialskiego zamku. Od jak dawna tu żył, zamieszkiwał i rządził się, sam dokładnie wyliczyć się nie umiał. Zapomniał. Zdawało mu się pewnie, że się z kluczami urodził. Ludzie mu dziewięćdziesiąt z górą lat dawali, a on chcąc się z wieku swojego wyliczyć, plątał się i bałamucił.
Gdy się czasem zapędził, utrzymywał, że za Sobieskiego się rodził, co nie mogło być, boby musiał lat z górą sto mieć. To pewna, że czasy Augusta mocnego pamiętał doskonale. Jako żyw, nigdy się z Białej nie oddalał, i do zamku, można powiedzieć, przyrosnął. Inni ludzie przechodzili tu i mijali się, on wszystkich przeżywał, on jeden wiedział co się gdzie na zamku znajdowało, każdy kąt i zakomórek znał doskonale, od wszystkiego miał klucze, i wszystko tu niemal za swoje uważał.
Stary i z figury i z obyczaju był osobliwy, i w mowie od innych się różnił. Gdy na dworze słota nastała, mruczał, gderał albo milczał zasępiony. Kiedy się na pogodę wybrało, twarz mu się razem z niebem wyjaśniała, i jeszcze go się czasem krotochwile trzymały. Spojrzawszy nań nie dałby mu nad jakie lat sześćdziesiąt kilka. Wyprostowany zawsze, choć ramiona mu się już w kabłąk zgięły i głowa trzęsła, chodził bez kija, nogami tylko trochę powłóczył. Na świątki i piątki kontusz zawsze jeden, długi granatowy, z rę-