Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostatnie chwile Księcia Wojewody (Panie Kochanku).djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chciała pominąć, konie nogi kręcą po dziurach. Słowem rozpacz. Koło nad rowem idąc ośliźnie się, lecimy w rów, a w rowie woda i gąszcze. Hajduki po kostki w kale, na ramionach to z jednej to z drugiej strony powóz unosić musieli, padając pod ciężarem. Pospieszyć ani myśleć. Na piasku choć konie prychną, też nie można kłusować, w lesie dla korzeni trzeba jechać powoli. Słowem zażyliśmy biedy i słoty niemało i naklęliśmy obficie. Książę w powozie, mimo tego rzucania drzemał, kiedyniekiedy stękając tylko, bo nim mimo poduszek i pasów, których się trzymał, chwilami miotało bez litości.
Księcia to najgorzej męczyło, że ze Sławatycz wyjechawszy, musieliśmy niemały kawał przerzynać się przez cudze majętności, środkiem Sapieżyńskich majątków, Księżnej Wojewodzicowej Mścisławskiej, gdzie już trudno było gospodarzyć jak w domu, a po karczmach też nieład panował i nędza. Strzechy poodzierane, szopy gnoju pełne, ani zajechać, ni wypocząć, ni koni czem podesłać.
Z wielkiem umartwieniem naszem i jego, ledwieśmy się przecież jakoś do Białej dobili, i wyjechawszy z lasu, powitaliśmy stary zamek książęcy.
Przez całą tę drogę Książę się nieustannie dopytywał:
— A co? czy my już na swoich śmieciach, panie kochanku? a daleko do domu?
Gdy mu nareszcie powiedział Morawski, że już zamek widać, a było to pod wieczór drugiego dnia, wyjrzał oknem, jak gdyby, mógł co zobaczyć, ręką w powietrzu krzyż zakreślił i westchnął.
— Dalej już pono nigdzie mnie nie zawieziecie, panie kochanku — zamruczał — ze świętym Józafatem w kompanii będziemy odpoczywali.
Nam się też lżej na sercu zrobiło, gdyśmy zdala ponad drzewy wieżę zamkową i Reformatów sygnaturkę i Farę zobaczyli.
Przodem wysłani ludzie oznajmili w miasteczku